Aby wygrać zaproszenia trzeba do 14.10 do godz.10 wysłać do nas wypełniony formularz. W treści należy podać imię, nazwisko, numer telefonu kontaktowego i odpowiedzieć na pytanie konkursowe: Jaka jest najsłynniejsza piosenka z „Opery za trzy grosze”? Wygrywa piąta osoba, która udzieliła poprawnej odpowiedzi na pytanie konkursowe.
Mackie Majcher – standard jazzowy, przebój muzyki pop, czy song teatralny? Każda odpowiedź jest prawidłowa, bo ta piosenka zajmuje w historii muzyki miejsce niezwykłe. Dlatego warto przyjrzeć się jak do tego doszło, że utwór, który powstał 90 lat temu jako pieśń do spektaklu teatralnego, dziś żyje całkowicie samodzielnie. Mackie Majcher albo Mackie Nożownik, to bohater piosenki ze słynnej Opery za 3 grosze, jednej z ważniejszych sztuk teatralnych Bertolda Brechta. To także jeden z pierwszych musicali – formy, która trochę później zawojowała świat. Fenomenalną muzykę napisał Kurt Weil, stały współpracownik Brechta; panowie razem stworzyli sporo sztuk teatralnych, a pieśni z nich należą dziś do kanonu muzyki XX wieku. Sztuka jest adaptacją XVIII-wiecznej Opery Żebraczej Johna Gaya, satyry na burżuazję i wysokie sfery Londynu. Brecht za cel ataku obrał typowego mieszczucha z epoki późnego kapitalizmu. Tutaj taki mieszczuch to rabuś i oszust, który utrzymuje tylko stosunki handlowe. Brecht ukazuje w Operze za 3 grosze przestępczy charakter całego systemu kapitalistycznego. Tematyka Opery i większości sztuk teatralnych Brechta koresponduje z jego życiorysem. A to życie miał niezwykle ciekawe, ale też pokręcone. Znany ze swoich komunizujących poglądów, w 1933 r. dzień po pożarze Reichstagu, udał się na emigrację, ostatecznie osiadając w Stanach Zjednoczonych. W 1947 roku, chcąc uniknąć stawiennictwa przed komisją Kongresu USA do spraw działalności antyamerykańskiej (podejrzewano go o działalność komunistyczną), Brecht wyjechał do Europy. Krótko po przyjeździe został dyrektorem Berliner Ensamble, teatru działającego na terenie NRD. W tym kraju został do końca życia. Wracając do piosenki. Jakie szczęście, że zachowało się nagranie oryginalne sprzed 80 lat. Wykonawczyni tej wersji to gwiazda premierowego wystawienia spektaklu, Lotta Lenya. Jednak nie tylko dlatego to wykonanie jest szczególne dla historii piosenki, ale o tym za chwilę. frameborder=”0″ allowfullscreen> Historia wykonań tej piosenki przez innych, zwłaszcza anglojęzycznych artystów, to głównie historia tłumaczenia tekstu. Okazuje się, że w tym przypadku właśnie tłumaczenie miało decydujący wpływ na sukces utworu na rynku międzynarodowym. W USA po raz pierwszy piosenka zabrzmiała przy okazji premiery Opery za 3 Grosze na Brodway’u w 1933 r., jednak ta produkcja przeszła kompletnie bez echa. Kiedy po 21 latach amerykańska scena musicalowa ponownie upomniała się o ten tytuł, nagle utwór okazał się wielkim sukcesem. Jednak tym razem było to inne tłumaczenie. Wersja w przekładzie Marca Blitzstein’a zawojowała amerykański rynek muzyczny, a pierwszym wykonawcą, który pomógł w jej promocji, był Louis Armstrong. Jego wersja jest, jak na tamte czasy, bardzo nowatorska i głównie dzięki jej swingującemu charakterowi, do dziś jest inspiracją dla młodych muzyków jazzowych. Być może to właśnie ta wersja przyczyniła się do nieśmiertelności utworu? frameborder=”0″ allowfullscreen> Tutaj warto dodać, że pierwsza wykonawczyni piosenki, Lotta Lenya, miała swój udział w sukcesie Armstornga. Po pierwsze artystka rewelacyjnie zagrała w amerykańskim przedstawieniu w 1954 roku i to właśnie także jej zasługa, że zainteresowano się tą piosenką. Po drugie, Lotta była żoną kompozytora piosenki, Kurta Weila (w momencie występowania na Brodway’u już wdową) i po trzecie, była obecna w studiu podczas nagrań Louisa. I pewnie nie przypadkowo jej imię pojawia się w wersji tego muzyka. Oto pierwsza zwrotka tej wersji. Za chwilę porównamy ją z dwoma innym przekładami. Oh the shark has pretty teeth dear, And he shows them pearly white Just a jack-knife has Macheath dear And he keeps it out of sight. Bardzo podobną, zdecydowanie współcześniejszą wersję, nagrał Michael Buble. Zresztą ten artysta umieścił ten utwór na dwóch swoich płytach, w dwóch różnych wykonaniach. Pierwsze nagranie, umieszczone w albumie „It’s Time”, nawiązuje ko koncepcji Atrmstornga – jest lekkie, swingujące i taneczne. W nagraniu późniejszym, z albumu „Heaven’t Meet You Yet”, Buble jest już wokalistą świadomym, pokazującym bardziej refleksyjną stronę tego samego utworu. I ta wersja jest ciekawsza. frameborder=”0″ allowfullscreen> W roku 1976, na potrzeby jednego z teatrów brodwayowskich, powstało kolejne tłumaczenie autorstwa Ralph Manheim & John Willett. See the shark with teeth like razors All can read his open face And Macheath has got a knife, but Not in such an obvious place Jest również spore grono wykonawców tej właśnie wersji, m. in,. Sting i Nick Cave frameborder=”0″ allowfullscreen> Z nowym, jeszcze zupełnie innym tłumaczeniem autorstwa spółki MacDonald&Sams, wystawiono Operę za trzy grosze w 1994 r. na deskach jednego z londyńskich teatrów. W tej wersji tekstowej piosenka o Mackim jest jeszcze bardziej mroczna. Though the shark’s teeth may be lethal Still you see them white and red But you won’t see Mackie’s flick knife Cause he slashed you and you’re dead frameborder=”0″ allowfullscreen> W Polsce piosenka doczekała się kilku wykonań, głównie aktorskich (Jan Kobuszewski, Wiesław Gołas, Elżbieta Wojnowska). Jej polska historia to znów historia tłumaczeń, bo to one mają bardzo duży wpływ na koncepcję, a później interpretację utworu. Najczęściej wykonywany jest tekst w tłumaczeniu Władysława Broniewskiego. To właśnie jemu zawdzięczamy udany polski tytuł piosenki. A rekiny w oceanie Mają zebów pełen pysk, Macheath ma w kieszeni majcher, Lecz kto widział jego błysk. (Broniewski) To tłumaczenie powstało na potrzeby inscenizacji dramatu Opera za 3 grosze i jest ciągle tą najbardziej znaną wersją. Niemniej znana jest wersja Roberta Stillera. Rekin zęby ma na wierzchu A tych zębów pełen pysk A Macheath ma nóż w kieszeni Kto tam dojrzy jego błysk. (Stiller) Najnowsze tłumaczenie, autorstwa Romana Kołakowskiego – to w połączeniu z interpretacją Kazika Staszewskiego – nowy wymiar znanej pieśni. Ta wersja jest bardziej dopasowana do czasów, w których żyjemy: jest mniej wyrafinowana tekstowo, dzięki czemu bardziej dosłowna i konkretna. Rekin zęby ma jak noże I nie musi kryć się z tym. Mackie noża użyć może, Ale kto go widział z nim? (Kołakowski) frameborder=”0″ allowfullscreen> Największą różnicę w koncepcji tłumacza widać na przykładzie ostatniej zwrotki, która (cytując za wikipedią) „wyraża pełne goryczy, fatalistyczne motto. W charakterystyczny dla Brechta sposób nie pozostawia ono złudzeń co do natury ludzkiej i realiów tego świata. Można ją interpretować jako stwierdzenie, że cnotę od występku dzieli czasem bardzo cienka granica, a prawdziwi wielcy zbrodniarze zostaną dla społeczeństwa na zawsze anonimowi, kryjąc swą prawdziwą naturę pod fasadą cnotliwości.” Ten właśnie fragment, tak bardzo istotny dla znaczenia całego tekstu, bardzo różni się w trzech polskich tłumaczeniach. Aż trudno uwierzyć, że to tłumaczenia tego samego utworu. Kiedy rekin krwią się splami, Krew w pamięci musi trwać… Mackie nosi rękawiczki, Żeby nic nie było znać. (Broniewski) ————————————– Nic sobie nie przypomina I zażyć go nie ma jak Bo i rekin nie jest rekin Gdy dowodów na to brak. (Stiller) —————————————– Światłość dzieli od ciemności Czasem tylko głupi krok Wskazać można tych z jasności Innych nadal skrywa mrok. (Kołakowski) ———————————— Dla przeciwwagi, po tych rozważaniach leksykalnych, posłuchajmy na zakończenie nagrania, które zaśpiewane po hiszpańsku, stawia mocno na stronę muzyczną. Styl flamenco jest chyba wymarzony dla tego typu opowieści ulicznych. Bardzo interesujący w tej wersji jest akompaniament, narastający i wspaniale budujący dramaturgię. frameborder=”0″ allowfullscreen> Na przykładzie piosenki Mackie Majcher (Die Moritat von Mackie Messer) widzimy wyraźnie, że samo zdecydowanie się na zaśpiewanie tego typu utworu nie jest jeszcze wystarczające. Najpierw trzeba wiedzieć, o czym chciałoby się zaśpiewać i do tej wizji dobrać stosowne tłumaczenie. Być może pojawią się jeszcze artyści, którzy zaproponują zupełnie nową wersję, z tekstem którego nowe tłumaczenie odkryje nieznane dotąd blaski utworu. Myślę, że to tylko kwestia czasu.
Nie miejcie dla nas serc za bardzo twardych, Nie trLeba z naszej szubienicy drwić, Niech zniknie z ust ten głupi uśmiech wzgardy, Nie trzeba nas przeklinać przed skonaniem, Nie bądźcie dla nas bardziej źli niż sąd, Bo w każdym z was nie trudno znaleźć błąd I każdy z was po trosze też jest draniem. O ludzie, w tym nauka dla was
"Opera za trzy grosze" Bertolta Brechta to jedno z tych przedstawień, które często bywają skazane na sukces. Trafiają bowiem idealnie w tak zwane potrzeby statystycznego mieszczucha, który lubi piosenki z morałem, odrobinę erotyzmu, skrywanego za zasłonką... burdelu i pokrzepia go myśl, że mądrości zasłyszane ze sceny zna dobrze i to niemal od kołyski. Zupełna klapa tak skonstruowanego przedsięwzięcia jest raczej niemożliwa. No, chyba że aktorzy będą seplenić, bełkotać i gubić końcówki wyrazów, wprawiając publiczność w stan głębokiej irytacji, notorycznie spóźniać się ze swoimi wejściami lub gdy - nie daj Boże - spadnie komuś na głowę fragment scenografii. Gdy nic takiego się nie zdarzy, a w przyzwoitych teatrach wpadki tego typu są nie do pomyślenia, przedstawienie może liczyć na mniejsze lub większe, ale zawsze oklaski oraz na jaką taką frekwencję. W Kaliszu przygotowano "Operę za trzy grosze" z dużym inscenizacyjnym rozmachem, nie szczędząc - by tak rzec - sił i środków. Do głównej roli zaangażowano znanego z ekranów aktora teatrów miasta stołecznego Warszawy, pozyskano do współpracy i dano wiele swobody bardzo dobremu scenografowi, który stworzył przestrzeń dużej urody. Zdecydowano się nawet zatrudnić sześcioosobowy zespół muzyczny, który brzmi jak cała filharmoniczna orkiestra. Gdy jednak przymierzyć efekt końcowy widowiska do tak imponujących nakładów, niestety - okazuje się on dość mizerny. Duża teatralna machina toczy się w kaliskiej inscenizacji "Opery za trzy grosze" z wielkim mozołem. Już od pierwszych scen widać, jak trudno unieść aktorom ten ciężkawy, nieco irytujący komunałami tekst i wydobyć z niego współczesny kontekst, nie mówiąc już o dowcipie. Tymczasem, przy odrobinie dobrej woli, można by w brechtowskim musicalu znaleźć kilka przynajmniej motywów żyw
Piosenka przygotowana na casting w Krakowskim Teatrze Variete.Piano: Paweł Pierzchałakontakt: paulinanapora@autograf.plwww.paulinanapora.pl
Geneza Opery za trzy grosze była dramatyczna. Wszyscy spodziewali się, że poniesie ona klęskę. Ale premiera 31 sierpnia 1928 roku okazała się triumfalnym sukcesem, którego nikt się nie spodziewał i przyniosła Kurtowi Weillowi i Bertoldowi Brechtowi nagłą sławę. Melodie Weilla stały się popularnymi przebojami, a dzieło tylko w ciągu pierwszych 5 lat wystawiono 10 000 razy. Słynny Moritat Mackiego Messera Moritaten (pochodzące prawdopodobnie od słowa “morderczy czyn” lub “moralność”) były makabrycznymi balladami śpiewanymi na jarmarkach przy akompaniamencie skrzypiec lub organów beczkowych. Od samego początku Moritat stał się popularną pieśnią par excellence i najsłynniejszym utworem Opery za trzy grosze. Co ciekawe, utwór ten nie znalazł się w pierwotnej wersji, a powstał dopiero w ostatniej chwili, ponieważ aktor Harald Paulsen nalegał, by jako pierwszy wystąpić z piosenką. Utwór składa się z 6 wersów i zaczyna się tylko z towarzyszeniem fisharmonii. Z każdą zwrotką dołączają kolejne z 9 instrumentów zespołu. Weill pisze na początku “w sposób liry korbowej”. Rytm rozwija się coraz bardziej w fokstrota. Piosenkę słyszymy w dwóch wersjach. Pierwsza to ta z pierwszego Macheatha, Haralda Paulsena, któremu zawdzięczamy istnienie utworu. Der Haifisch, der hat Zähne – Paulsen Der Mond über Soho (The Moon Over Soho) Ten numer jest zachwycającą karykaturą konwencjonalnej opery. Podczas gdy w Normie Belliniego (i wielu innych operach) doświadczamy magicznych nocy księżycowych w pełni, księżyc nad Soho jest groteskowym grymasem na nocnym niebie. Anstatt das …Das ist der Mond über Soho (No They Can’t Song) Rozbrzmiewająca pieśń armatnia Na krótko, dreszcz ogarnia gości weselnych, gdy pojawia się Tiger-Brown, przerażający szef londyńskiej policji. Jest on dawnym przyjacielem Macheatha z dzieciństwa i przybył tylko po to, by mu pogratulować. Dwaj starzy kumple z czasów wojny śpiewają wspólnie pieśń armatnią. Tak zwana pieśń armatnia to porywający ragtime z porywającym refrenem, napisany w tempie fokstrota. Słyszymy i widzimy ten duet w wersji filmowej z 1931 roku. John war darunter und Jim war dabei (CANON SONG) 15. listopada 2021/
Brecht zaadaptował Operę za trzy grosze z Opery żebraczej Johna Gaya po tym, jak ta sztuka przeszła udane wznowienie w 1920 roku w londyńskim LyricTheater. Sekretarka Brechta, Elizabeth Hauptmann, przeczytała o odrodzeniu i zamówiła egzemplarz sztuki do przetłumaczenia na niemiecki.
Bertolt Brecht nie jest zbyt często granym w Polsce autorem. Szczyt jego popularności to lata 60. ubiegłego wieku, potem na krótko wrócił na sceny w latach 80. W ostatnim dziesięcioleciu możemy ostrożnie mówić o powrocie Brechta do polskiego komunista przestał się źle kojarzyć, a jego lewicowe sztuki będące krytyką społeczną zdają się już wystarczająco klasyczne, by być zaakceptowane przez widzów, którzy niekoniecznie chcą uchodzić za lewicowców. Czas oswoił Brechta, uczynił go przede wszystkim postacią z historii teatru Szkotak sięgnął po najczęściej grane w Polsce dzieło duetu Brecht-Weill – Operę za trzy grosze, próbując ją nie tyle zaktualizować (jak stało się to kilka lat temu w bydgoskim przedstawieniu), lecz zamienić w coś na kształt traktatu historycznego. Brecht umieścił akcję swojego dramatu w Londynie w czasie Wielkiego Kryzysu, Szkotak przeniósł ją do Berlina, do czasów po innym wielkim kryzysie – drugiej wojnie światowej. Odczytał on Operę… przez książkę Dziki kontynent. Europa po II wojnie światowej Keitha Lowe’a, która obficie cytowana jest w programie spektaklu i która – dzięki pierwszej i ostatniej scenie – stanowi intelektualną ramę poznańskiej Opery…. Szkotak zdaje się przy tym inscenizować najbardziej kontrowersyjną tezę książki Lowe’a: że po obu stronach muru berlińskiego narzucono siłą porządek zwycięzców. Toteż władza reprezentowana w dramacie Brechta przez Jackie Browna w poznańskim spektaklu jednoznacznie kojarzona jest z siłami zwycięskich armii. Brown (Piotr. B. Dąbrowski), ubrany w battle dress, jest w spektaklowym powojennym Berlinie ucieleśnieniem okupacyjnej władzy. Tak też prezentuje go pierwsza scena proscenium, wycięte ze sceny ekranem z czarno-białym obrazem Bramy Brandenburskiej z zasiekami, wychodzą mężczyźni ubrani w rozmaite modele mundurów niemieckich jednostek militarnych – to późniejsi bohaterowie spektaklu. Ręce mają ułożone w geście poddania się, stoją twarzami do widzów. Na środku stoi Przemysław Chojęta i śpiewa po niemiecku najsłynniejszy chyba song z Opery za trzy grosze – ten o Mackie Majchrze, a na twarzy ma wypisaną desperację. Przysłuchuje się temu Brown, który po chwili machnięciami szpicruty zmusza jeńców, by parami zaczęli tańczyć. Jest to wyraźny sygnał posiadania przez niego władzy, która realizuje się poprzez upokarzanie tych, których ma pod sobą. To mocna scena na otwarcie. Niestety, jedyna taka w całym spektaklu.„Przemierzając pewnego popołudnia w 1946 roku hamburski Reeperbahn, w ponurej, wilgotnej mgle, która spowijała zrezygnowane, kalekie prostytutki, niektóre o kulach, z sinymi nosami i zapadniętymi policzkami – ujrzałem nagle gromadkę dzieci tłoczących się u wejścia do nocnego klubu. Wszedłem za nimi. Na scenie rozjaśnionej jaskrawym niebieskim światłem dwaj wynędzniali, ale obwieszeni błyskotkami klowni siedzieli na malowanym obłoku, który – jak się okazało – niósł ich na spotkanie z Królową Niebios. »O co ją poprosimy?« – spytał jeden. »O obiad« – odpowiedział drugi, co spotkało się z krzykliwą aprobatą dziecięcej widowni. »Co zjemy na obiad?« – »Schinken, Leberwurst…« – w miarę jak klown wydłużał listę nieosiągalnych smakołyków, stopniowo cichły podniecone piski – i nastała głęboka, prawdziwie teatralna, skupiona cisza. Powstał namacalny obraz czegoś, co było przedmiotem niespełnionych pożądań”. Ten cytat to fragment tekstu Teatr święty Petera Brooka. Brook przywołuje w nim jeszcze kilka przykładów działań teatralnych z powojennych Niemiec, które odbywały się jakby na przekór tamtejszej rzeczywistości, np. Cyrulika sewilskiego w wypalonej skorupie Opery Hamburskiej, „drugorzędna sztuka Offenbacha o przemytnikach i bandytach – budziła w widowni zachwyt”. Brook pisze, iż „owej zimy w Niemczech, jak kilka lat wcześniej w Londynie, teatr zaspokajał po prostu głód”. Dzięki tym przykładom można podejrzewać, że był potrzebną częścią świata, potrzebną ludziom, by w wielkim chaosie odnaleźli jakieś elementy zwykłości, normalności. Brook podsumował to następująco: „był to teatr wyniszczonej Europy, w którym wspólny wydawał się również cel: odzyskanie utraconej urody”.Siedząc na widowni miałam poczucie, że aktorzy nie wierzą w to, co robią. Spektakl Szkotaka, jak wynikało z elementów inscenizacji, miał ambicję być portretem tamtych ludzi i tamtego świata, o jakim pisał Brook. Co więc się stało, że nie udało się przenieść w rzeczywistość przedstawianą ani głodu, ani nędzy Trzeciej Rzeszy i jej ofiar w jej własnym kraju? Powojenny Berlin wydaje się po prostu chwytem i próbą odnalezienia jakiegoś nowego sposobu na zainscenizowanie dzieła tak bardzo spetryfikowanego prawami autorskimi bez wyrywania go całkowicie z politycznego kontekstu Niemiec – kraju, z którego Brecht i Weill wyemigrowali, uciekając przed katastrofą, jaka stała się udziałem bohaterów poznańskiego spektaklu. Zakrawa to na przedziwny chichot historii, że to właśnie dramaty Brechta, komunisty, człowieka, który zapoczątkował pisanie kolektywne w teatrze i sam w sposób dość bezceremonialny obchodził się z dziełami innych autorów (by przypomnieć Haška i Szwejka, Antygonę Sofoklesa-Hölderlina czy Johna Gaya, którego osiemnastowieczną operę przepisał po swojemu), stawiane są w pozycji nienaruszalnych świętości. Mogę więc zrozumieć, że Szkotak poszukiwał dla siebie jakichś luk i szczelin, dróg obejścia praw autorskich, które pozwolą mu na stworzenie własnego dzieła. Niestety, poza pomysłem na przeniesienie akcji wiele z tego nie wynikło. Nędznicy/nędzarze są strasznie estetyczni w swoich źle dopasowanych ubraniach, bardzo „teatralni” w swoim zaniedbaniu, tak jakby byli poprzebierani. Ich stroje niczym nie odróżniają się od odglansowanego battle dressu czy „wytworności” Mackie Majchra. Mamy uwierzyć, że ci po prostu niegustownie ubrani to ludzkie wraki, żebracy zamieszkujący dziki kontynent?Poznańskiej Operze za trzy grosze brakuje bardzo wielu rzeczy i siedząc na widowni miałam poczucie, że aktorzy nie wierzą w to, co robią. Brak było energii, życia, zaangażowania. Co jakiś czas się zastanawiam, czy można robić teatr zaangażowany, polityczny z aktorami, którzy są etatowymi pracownikami teatru, którzy po prostu wykonują swoją pracę i niekoniecznie muszą podzielać poglądy na świat autora. Czy można teraz wyrwać jego tekst z kontekstu jego zaangażowania politycznego i po prostu zagrać jako śpiewogrę o bandytach, żebrakach, władzy i miłości? Co ten spektakl miał nam – widzom zgromadzonym w teatrze w maju 2014 – powiedzieć? Że wojna to straszna rzecz? Że władza i przestępcy zawsze będą się wspierać, a biednym tylko wiatr w oczy i kit w ucho? Że „money makes the world go around”? Że kapitalizm to samo zło, bo „czym jest włamanie do banku wobec założenia banku”? Jakie społeczne tryby ludzkich zachowań odkrywa spektakl zagrany tak bardzo bez przekonania?Brecht pisał swoje dramaty, obudowując je w bardzo wyrazistą teorię własnego teatru. Można mu wierzyć, można też nie wierzyć, ale okazało się, że Opera… grana z wczuciem, z wygrywaniem stanów emocjonalnych nagle zamieniła się we własną karykaturę i zaczęła przypominać operetkę, w której najważniejszą kwestią jest to, czy „on jest mój” (Polly – Anna Sandowicz) czy też „on jest mój” (Lucy Brown – Ewa Szumska).A jednak wierzę, że jest w tym przedstawieniu potencjał, że można z niego jeszcze ciągle zrobić porządny i drapieżny może to znaczące przesunięcie, które odebrało jakikolwiek potencjał krytyczny dziełu Brechta w realizacji Szkotaka, wynikało także z niedostatków wokalnych śpiewających aktorów. Nie wiem, dlaczego piosenki śpiewane były w tak wysokich rejestrach (szczególnie przez panie), że efektem był nieprzyjemny dla ucha pisk zamiast mięsistych, wyrazistych songów. Umieszczenie partii śpiewanych w dramatach miało być mocnym komentarzem do rzeczywistości przedstawianej na scenie; tu zostały z nich bezbarwne pioseneczki, w których tekst nie odgrywał żadnej roli. Song Polly o statku o siedmiu żaglach i czterdziestu armatach mówi o jej chęci wymordowania miasta, a w wykonaniu Sandowicz niknął jego sens: ot, panna młoda uprzyjemnia czas uczestnikom wesela, o co ma do niej pretensje świeżo poślubiony mąż (może jej teraz już nie wypada śpiewać?). Te piosenki aż się proszą o mocną aktorską interpretację, która może przecież oprzeć się na melorecytacji, jeśli wokalista nie czuje się na siłach czysto je zaśpiewać, inaczej stają się ozdobnikami (ale tylko gdy są dobrze wykonane). Aktorom nie pomagała także orkiestra, umieszczona w odsłoniętym specjalnie dla tego spektaklu kanale, która dość skutecznie ich tej naturalistycznej konwencji gry wyłamał się jedynie Michał Kaleta jako Mackie Majcher. Jeśli ten Mackie rzeczywiście miał w kieszeni majchra, to aż się boję pomyśleć, co się z nim stało w tej kieszeni. Kaleta miał strasznie denerwującą, sztuczną manierę mówienia, która przybliżała jego postać do innego króla podziemia – Golluma z filmu Władca pierścieni. Jeśli to miał być wyraz „dystansu” do postaci, „efekt obcości”, to wyszedł bardzo scena Opery… ma być chyba egzemplifikacją tezy z książki Lowe’a o symetryczności władzy narzuconej Europie przez zwycięzców wojennych. Oto z sufitu zjeżdża Brown, trzymając na kolanach kobietę – personifikację planu Marshalla. Ma ona na głowie złoty wieniec, quasi-rzymską szatę i przepasana jest stosowną szarfą informującą, kim jest. Razem strasznie to kiczowate. Czy ma to oznaczać, że plan Marshalla, owszem, przyniesiony podbitym przez zwycięzców, był wynikiem dogadania się tych ostatnich z miejscowym elementem przestępczym? Czy w kontekście pierwszej sceny jest to wyraz ostatecznego podbicia Niemiec i narzucenia im amerykańskiego porządku? Trudno jest mi zrozumieć tę historiozoficzną wymowę całości Opery…. Czyżby Szkotak chciał włączyć się w nurt pisania alternatywnych interpretacji historycznych i „odkłamywania” dziejów? Tylko w czym potrzebny jest do tego teatr?A jednak wierzę, że jest w tym przedstawieniu potencjał, że można z niego jeszcze ciągle zrobić porządny i drapieżny spektakl, który przekona, że Brecht nadal jest dobrym materiałem do tworzenia zdarzeń scenicznych, będących mocnym i aktualnym głosem w dyskusji nad światem. Jego teksty w czytaniu nadal są bezceremonialną i celną, ironiczną i mądrą poezją. Dobrze by było, gdyby w to uwierzyli poznańscy twórcy Opery za trzy Polski w PoznaniuBertolt Brecht, Kurt WeillOpera za trzy groszeprzekład: Roman Kołakowskireżyseria: Paweł Szkotakkierownictwo muzyczne oraz przygotowanie wokalne: Agnieszka Nagórkaobsada: Michał Kaleta, Piotr Kaźmierczak, Teresa Kwiatkowska, Anna Sandowicz, Piotr B. Dąbrowski, Ewa Szumska, Miriam Fiuczyńska i innipremiera:
Nie zabraknie światowych hitów musicalowych i występów solistów klasycznych. Usłyszymy takie utwory jak: „Ninon, ach uśmiechnij się”, „ Nie kochać w taką noc to grzech”, „Pretty woman”, „Przetańczyć całą noc”, czy fragmenty z „Opery za Trzy Grosze”. Na scenie również niespodzianki taneczne.
Opera za trzy grosze – ryzykowne posunięcie? Krakowski Teatr Variete specjalizuje się w moim ulubionym gatunku sztuki – kabarecie, musicalu, farsie. Po sukcesie “Legalnej blondynki” i “Chicago”, oraz ich muzyczno-tanecznych spektakli typu “Variete Film Show”, adaptacja bodaj najpopularniejszej sztuki Bertolda Brechta i Kurta Weilla to naturalny kierunek ewolucji. Jednocześnie „Opera za trzy grosze” jest nieco bardziej ryzykownym przedsięwzięciem niż ich poprzednie produkcje. Myślę, że “Opera…” jest trudnym spektaklem dla kogoś, kto nie pasjonuje się teatrem i jego możliwościami. Efekt obcości, w którym Brecht się lubował, jest tu bardzo obecny – podkreślanie sztuczności sytuacji teatralnej, zwracanie się bezpośrednio do publiki, używanie tabliczek z tytułami piosenek. Wszystko to ma potęgować u widza poczucie, że akcja sztuki jest umowna i nie dzieje się naprawdę – liczy się tylko przesłanie. Przesłanie bardzo polityczne i bardzo bezpośrednie, a więc znowu – dość ciężkie dla widza przyzwyczajonego do lekkiej rozrywki. Życie to cyrk na kółkach Mówiąc o efekcie obcości, reżyser Jerzy Jan Połoński postanowił iść w swojej adaptacji o krok dalej – teatr jest tutaj nie tylko świadomie sztuczny. Teatr jest tu bardzo dosłownym cyrkiem. Ekipa postaci drugoplanowych ma czarno-białe kostiumy przywodzące na myśl klaunów albo mimów – między nimi króluje przyjaciel londyńskich żebraków, Jonatan Jeremiasz Peachum w czerwonym skórzanym surducie nadającym mu wygląd ringmastera. We wszystkich scenach przewija się też niemy (do ostatniej sceny) iluzjonista podający rekwizyty i wykonujący sztuczki i efekty pirotechniczne w ciekawy sposób nawiązujące do tego, co akurat dzieje się na scenie. A czego tam nie ma! Płonące obręcze, lewitujące laski, niemające końca serpentyny, karty… Moim ulubionym momentem było chyba żonglowanie w tle ceny gdy Mack desperacko próbuje znaleźć sposób na wydostanie się z więzienia. Teatr (prawie) totalny Niezwykle podoba mi się, że w spektaklu jest wykorzystywana cała sala, nie tylko scena. Doświadczyłam tego również na “Variete Film Show”, ale tutaj tym bardziej pasuje to do łamiącego konwencję Brechta. Aktorzy śpiewają z balkonów, tancerze biegają pomiędzy publicznością, a w którymś momencie prawie cała obsada po prostu siada na schodach i podłodze razem z widownią. To totalne podejście do spektaklu jako widowiska bardzo podnosi jego wartość. Mamy tu ciekawą choreografię (której autorem jest Jarosław Staniek). Humor czerpany jest nie tylko z tekstu ale również z fizyczności postaci, ze scenografii (za którą razem z kostiumami odpowiadała Marika Wojciechowska), a nawet z zabawy oświetleniem. Na scenie dzieje się bardzo dużo – chwilami może nawet trochę za dużo. Są momenty, gdy trudno skupić się na jednej konkretnej rzeczy. Gdy jedna osoba śpiewa swój song, grupa taneczna ma imponującą, skomplikowaną choreografię! Widzowi ciężko jest wybrać na czym zawiesić oko – bo wszystko jest tego warte! Gdzieś już to widziałam… Bardzo ciekawa była dla mnie też pewna intertekstualność tej adaptacji “Opery…”. Spektakl otwiera i przewija się później po scenie Narrator wyglądający jak skrzyżowanie klauna z Szalonym Kapelusznikiem oraz Królikiem z “Alicji w Krainie Czarów”. Orkiestra znajduje się na antresoli nad sceną, co przywodzi na myśl inscenizację “Kabaretu” z lat 90 (w reżyserii Sama Mendesa, jeśli nie znacie to koniecznie sprawdźcie!). Banda opryszków towarzyszących Mackowi ma na sobie kostiumy żywcem wzięte z “Mechanicznej pomarańczy”. A prostytutki z burdelu Jenny wyglądają, jakby wyskoczyły z adaptacji “Chicago”. Kto to popełnił? Co do obsady, to kompletnie powaliła mnie na łopatki Polly Peachum. To co Barbara Garstka robi na scenie jest wspaniałe, śmieszne, doskonałe wokalnie. Wspaniały jest też Piotr Urbaniak w roli policjanta Tigera Browna. Nie zdejmując okularów przeciwsłonecznych ani melonika mocno nasuniętego na czoło buduje swoją postać ruchem, głosem, postawą. Małgorzata Krzysica cudnie chwieje się na nogach i wyciska co się da z wiecznie podchmielonej, zblazowanej Celii Peachum. Warto też wspomnieć o Aleksandrze Konior grającej Lucy Brown. Jej duet z Polly to jeden z lepszych momentów musicalu pod względem połączenia humoru i kunsztu wokalnego. Osobą, która wypadła w tym najsłabiej jest, co smutne, sam Macheath. W otoczeniu aktorów dających z siebie 120% (bo w tej adaptacji nie ma miejsca na subtelną grę aktorską) Rafał Drozd wypadł… trochę blado. Mack, niebezpieczny cwaniaczek-uwodziciel w białych rękawiczkach to rola, która wymaga charyzmy, której Drozdowi niestety tutaj zabrakło. Mam szczerą nadzieję, że to kwestia premiery, pojedyncza wpadka. W ostatecznym rozrachunku obsada jest naprawdę świetna, zaangażowana i “zżyta” z materiałem. Opera za trzy grosze – czy warto? Koniec końców, gorąco polecam wam odwiedzenie Krakowskiego Teatru Variete. Ich „Opera za trzy grosze” jest naprawdę, naprawdę warta dużo więcej groszy 🙂 Wszystkie obrazy pochodzą ze strony Krakowskiego Teatru Variete (Łukasz Popielarczyk / Krakowski Teatr Variete). Wpis został edytowany aby poprawić drobne błędy. Poprzednia wersja zawierała wzmiankę o spektaklu „Broadway Exclusive”, który był spektaklem wystawianym w teatrze gościnnie.
. 10 80 207 384 266 251 682 264
piosenka z opery za trzy grosze